Z samego rana samolot linii TACV zabiera nas na kolejną wyspę na naszej trasie zwiedzania Cape Verde. Sao Vicente – miejsce, o którym śpiewała Cesaria Evora, najbardziej barwna z wysp, największy zlepek kultury kreolskiej na Atlantyku….
São Vicente zostało odkryte w dzień świętego Wincentego (22 stycznia) w 1462. Ze względu na brak wody, wyspa była początkowo wykorzystywana tylko jako pastwisko dla bydła przez właścicieli z sąsiedniej wyspy Santo Antão. Do połowy XIX wieku pozostawała praktycznie niezamieszkana. Gdy w 1838 utworzono skład węgla w Porto Grande do zaopatrywania statków płynących po szlakach na Atlantyku, populacja wyspy zaczęła gwałtownie wzrastać. Z braku opadów i zasobów naturalnych gospodarka São Vicente opiera się głównie na handlu i usługach.
Po wylądowaniu bierzemy samochód i ruszamy najpierw do Mindelo. Tam meldujemy się w hotelu i idziemy zobaczyć najpiękniejszą zatokę na Atlantyki – jak śpiewała Cesaria Evora. Spacerujemy po mieście, zaglądamy do domu najbardziej znanej cabowerdyjskiej śpiewaczki, na znany w świecie targ rybny no i rzecz jasna na promenadę, która, mimo iż lata świetności ma za sobą, nadal robi wrażenie. Miasto robi wrażenie. Zachowało nadal swój kolonialny charakter, wiele domów ma około 80-100 lat, a pamiętać trzeba, że budowano je nie w „stylu obowiązującym” wówczas w Europie, ale czerpiąc do wzorców z XIX wieku. Zmęczeni, okupiwszy się rumem, spędzamy wieczór w hotelu z widokiem na ocean. Z samego rana ruszamy naszym jeepem zwiedzać wyspę. Cel pierwszy: najwyższy szczyt na wyspie, czyli Monte Verde. Rozpościera się z niego niesamowity widok, a przy dobrej pogodzie (taką jak mamy teraz) widać całą wyspę. Kilka zdjęć i ruszamy do chyba najpiękniejszej wioski rybackiej na wyspie. Celem naszym jest Sao Pedro. Położona nad długą piaszczystą plażą sprawia wrażenie, że czas się tutaj zatrzymał. Niestety goni nas czas. Znów wsiadamy do jeepa i… nieco bez logiki jedziemy do zatoki rekinów i dalej do Perły Sao Vicente, czyli małej rybackiej wioski Calhau. W tle wioski dominują potężne wulkany, które czasami o sobie przypominają. Wioska leży na najżyźniejszych ziemiach w kraju, a daktyle tu uprawiane są znane daleko poza granicami kraju. Wioskę otaczają trzy wulkany: Baia, Calhau oraz Viana. Są one owiane licznymi legendami, a okoliczni mieszkańcy, mimo że mamy teoretycznie XXI wiek, absolutnie unikają zapuszczania się nie tylko na szczyty, ale nawet na zbocza.
Zbliża się wieczór. Wracamy do hotelu. Jutro z samego rana na lotnisko i kolejną wyspę. Tymczasem z balkonu w naszym pokoju obserwujemy ocean i Mindelo, które nieśpiesznie kładzie się spać.
Stolicą Santiago jest Praia. To największe miasto Republiki zamieszkuje ponad 100 tys. ludzi. Lądujemy, gdy już robi się ciemno. Łapiemy taksówkę do hotelu. Biblia taniego spania, pozwoliła, po tym jak doszło do overbookingu w pierwotnie wybranym hotelu, załatwić jednym pismem przeniesienie nas do jednego z najlepszych hoteli na wyspie! Mieliśmy nawet basen na dachu :-)! Skrajnie zmęczeni kładziemy się do spania. Wczesnym rankiem śniadanie i ruszamy zwiedzać.
Wyspa została odkryta około 1460 roku przez António Noli, który wybudował garnizon w Cidade Velha, wtedy znane jako Ribeira Grande. Międzykontynentalne niewolnictwo uczyniło z Cidade Velha drugie co do bogactwa miasto w królestwie Portugalii. Portugalia nie była w stanie chronić swych kolonii, ponieważ Anglicy, Holendrzy, Francuzi i Hiszpanie przejęli handel niewolnikami, a wyspy niebawem zaatakowali piraci. W 1712 roku Cidade Velha zaatakowane przez piratów przestało być stolicą, którą przeniesiono na płaskowyż Praia. Portugalski system kolonialny zaszkodził ludności wyspy, która poparła Amilcara Cabrala oraz Afrykańską Partię na rzecz Niezależności Gwinei i Wysp Zielonego Przylądka oraz niezależność ogłoszoną w 1975. Czytaj więcej
Wyspy Zielonego Przylądka chciałem odwiedzić „od zawsze”. Jakoś dziwnie pociągające były te niewielkie kamyczki, jakie są widoczne, kiedy patrzymy na mapę w okolice tuż obok ogromnej Afryki. Wizyta u przyjaciela we Wrocławiu i wypicie kilku kieliszków whisky sprawiło, że ośmieliłem się zaproponować mu wspólny wyjazd. Maciej zgodził się od razu. Nieco dłużej zajęło nam przekonywanie drugiego kompana – Jerzego, ale ostatecznie też zakupił sobie bilety. Dzięki Biblii Taniego Latania zakupione bilety były w po prostu genialnej cenie – niecałe 180 euro za osobę w dwie strony.
Podróż w lutym nie jest najprzyjemniejszą czynnością – trzeba bowiem zmienić kompletnie klimat + taszczyć ze sobą zimowe ubrania. O 5.00 rano melduję się na lotnisku Ławica w Poznaniu. Krótka odprawa i lecę do Warszawy naszym rodzimym LOT-em. Cena biletu: 2,39 euro. Tam okropna plucha. Z Lotniska Chopina jadę do centrum, gdzie pod Pałacem Kultury i Nauki trzeba się przesiąść na ModlinBus (kupiony za 9 zł). Po około 90 minutach siedzę wygodnie w saloniku Business Class na modlińskim lotnisku. Szybka odprawa (wizyta w saloniku daje z automatu dostęp do FastTrack’a) i samolot do Porto wzbija się w przestworza. Ryanair nie jest może najwygodniejszy, ale za to taniutki. Podróż zaplanowałem w taki sposób, aby najpierw spędzić 2 noce w Porto. Będzie okazja, aby zwiedzić miasto.
Lądowanie wieczorem, transfer metrem do hotelu i… spać. Z samego rana intensywny spacer po mieście. Chcemy zwiedzić większość godnych uwagi miejsc. Prawdziwy roller coaster – nie tylko z powodu ilości oglądanych zabytków, zaułków, uliczek, ale także… z powodu przewyższeń w samym Porto. Ambitnie wszędzie chodzimy na własnych nogach. Od czasu do czasu, między jednym punktem widokowym a kościołem siadamy na kawie. Żółte tramwaje, niewielkie kanapki, bardzo dobra kawa. Dzień mija wyjątkowo szybko. Czytaj więcej
Wcześnie rano, dzięki pomocy właściciela hotelu, w którym się zatrzymujemy, udaje nam się zakupić 2 miejsca (w 6-miejscowym busiku), który zawiezie nas do położonego nad brzegiem Pacyfiku kostarykańskiego kurortu, który lata świetności ma już niestety za sobą. Celem naszym jest miasto Jaco. Znaleziony za ułamek ceny hotel 4* tuż przy plaży to nasz ostatni postój na trasie. Chcemy po intensywnym zwiedzaniu spędzić ostatnie 2 noce nad brzegiem oceanu, popływać, odpocząć, napić się mojito i po prostu choć trochę (w końcu!) się opalić.
Miasto samo w sobie nie ma zbyt wiele do zaoferowania turystom. Jego największą atrakcją jest długa i piaszczysta plaża. Niestety woda nie jest najczystsza, a silny wiatr nie sprzyja pływaniu. Hotel za to posiada całkiem przyzwoity basen i…żyjące w jego ogrodach iguany. Dzień spędzamy, spacerując wzdłuż plaży (w czasie odpływu jest szeroka na kilkaset metrów!) i odpoczynek.
Po dwóch dniach kupujemy bilety na autobus do San Jose. Czeka nas jeszcze jedna noc w tym mieście. Podróż kończymy bardzo miły akcentem. Znów dzięki Biblii Taniego Spania udaje się znaleźć bardzo tani i doskonały hotel. Zatrzymujemy się w Radisson San Jose-Costa Rica, który jest nie tylko świetnie położony, ale zapewnia także sporo rozrywek w postaci basenów. Cena to zaledwie 30 dolarów zamiast 150 dolarów za noc! Ponieważ docieramy do stolicy Kostaryki wcześnie rano – postanawiamy wykorzystać ten czas. Łapiemy autobus i jedziemy do dawnej stolicy kraju – słynnego Cartago. Miasto słynie z monumentalnej (i leżącej w ruinie) katedry pośrodku placu centralnego oraz przepięknej kolonialnej zabudowy. Można tutaj jak na dłoni studiować, w jaki sposób Hiszpanie budowali swoje miasta w Nowym Świecie. Cartago to też najważniejsze miejsce kultu maryjnego w Kostaryce ze słynną bazyliką. Warto do niej zajrzeć. Jest to chyba jeden z najbardziej oryginalnych kościołów w Ameryce Środkowej. Po spędzeniu tutaj bardzo miłego dnia, wracamy. Nocleg i z samego rana jedziemy na lotnisko. Pora wracać do Polski. Przez Mexico City i Amsterdam podróż mija szybko. Lądujemy w Warszawie i przesiadamy się na samolot do Poznania. Po raz kolejny wita nas stara dobra Ławica.
Opuszczamy San Jose i łapiemy autobus, który zawiezie nas do jednego z najbardziej znanych parków narodowych w Kostaryce. Naszym celem jest najmłodszy kostarykański wulkan, który leży w paśmie Cordillera de Guanacaste – Volcán Arenal. Park Narodowy Arenal powstał po tym jak wspomniany wulkan wybuchł w 1991 roku. Autobus z San Jose do La Fortuna, gdzie zatrzymamy się na 3 dni jest wygodny i klimatyzowany. Bilety trzeba było kupić wcześniej. Błąd taryfowy w 5* hotelu w sercu dżungli, znaleziony dzięki Biblii Taniego Spania pozwolił na bardzo wygodne mieszkanie za kilkadziesiąt euro (ze śniadaniami).
Miasteczko ma typowo turystyczny charakter. Na każdym rogu można spotkać przedstawiciela agencji turystycznej, która zaoferuje zwiedzanie wszystkiego w okolicy. Pierwszy dzień naszego pobytu poświęcamy właśnie na wulkan. Park narodowy można generalnie zwiedzić na dwa sposoby: na własną rękę (trudne, nie wszędzie można wejść) albo w niewielkiej grupie z przewodnikiem. Wybieramy tę drugą opcję. Cena: 25 dolarów za osobę. Zwiedzanie trwa w sumie kilka godzin. Najpierw podjeżdżamy do stacji sejsmicznej, która bada aktywność wulkanu, a następnie spacer po lesie. Bardzo długi spacer. Przewodnik (mimo deszczu) tłumaczy z dużym zaangażowaniem, jakie rośliny mamy pod nogami i jakie zwierzęta nad głowami. Mimo skrajnie niesprzyjających warunków udało nam się sfotografować nawet słynną kostarykańską żabkę :)!
Po powrocie do hotelu, ogarniamy się i idziemy do słynnego kompleksu basenów termalnych, który leży ledwie 2 km od naszego hotelu. Spędzamy bardzo przyjemnie czas, nawet nie zauważamy, kiedy robi się już ciemno.
Następnego dnia korzystamy z usług lokalnego biura podróży i wykupujemy bilety busikowe do nieodległej miejscowości – niestety, aby się do niej dostać, trzeba przepłynąć jezioro, przenieść bagaże na własnych plecach i generalnie zmarnować pół dnia. Warto jednak. Chcemy dotrzeć do jednej z największych atrakcji nie tylko Kostaryki, ale Ameryki Środkowej w ogóle. Naszym celem jest zlokalizowany w La Fortuna największy na świecie kompleks mostów wiszących. Po zainstalowaniu się w hoteliku (bardzo przyjemnym) zakupujemy wycieczkę do parku narodowego. Kupujemy bilety i ruszamy na szlak. Wrażenie jest absolutnie niesamowite, spacery po długich na kilkaset metrów nawet, a powieszonych ponad dżunglą mostach, dostarczają niezapomnianych wrażeń. Mimo że pada, mimo wiatru… nie żałujemy ani jednego dolara wydanego na bilety wstępu. Spędzamy prawie 2 godziny na spacerowaniu, robieniu zdjęć i przeżywaniu tego miejsca. Późnym wieczorem wracamy naładowani wrażeniami i skrajnie zmęczeni do hotelu. Pora spać. Jutro z samego rana musimy załatwić coś, co jest niemal niezałatwialne, czyli bilet busikowy do Jaco. O tym jednak w kolejnym wpisie. Tymczasem kilka zdjęć.
Autobus z Puerto Limon do San Jose odjechał wcześnie rano. Na dworzec znów szliśmy jako jedyni niemiejscowi. Jedyna różnica między spacerem na dworzec a spacerem z dworca była taka, że rano nie było na ulicach prostytutek. Autobus jest wygodny i co mnie nieco zaskoczyło – Limon jest całkiem dobrze skomunikowane z resztą kraju. Załączam rozkład jazdy na jednym ze zdjęć niżej – może będzie Wam przydatny. Podróż zajmuje nieco ponad 3 godziny. Po drodze kilka kontroli policyjnych. Dużą część trasy pokonuje się, jadąc wzdłuż wybrzeża, co sprawia, że można podziwiać ocean i palmy na plażach.
San Jose przywitało nas dość chłodno jak na tę porę roku. Instalujemy się w hotelu i pieszo ruszamy zwiedzać miasto. Po kilkunastu minutach spaceru jesteśmy przed Teatrem Narodowym. Budynek ciekawy, ale moim zdaniem nazbyt przecenia się w przewodnikach jego „doniosłość” i „istotność” w samym mieście. Wynika to najpewniej z faktu, że w San Jose nie ma zbyt wiele zabytków jako takich. Turyści przyjeżdżają tutaj głównie z uwagi na fakt, że znajduje się tu największe w kraju lotnisko i najbardziej imponujące w Ameryce Środkowej muzeum złota – o tym niżej. Zwiedziwszy teatr, ruszamy „na podbój miasta”. Szczególnie zaciekawiła mnie dzielnica chińska. China Town w San Jose jest trochę nazbyt duże, jakby nie pasowało do wyobrażenia Kostaryki, jakie ma się w głowach. Jest to też najczystsza i najlepiej utrzymana (jeśli idzie o stan budynków) dzielnica miasta. Czytaj więcej
Wcześnie rano promem transportowym płyniemy z Bocas del Toro na stały ląd. Wysiadamy w Almirante i łapiemy taksówkę na dworzec autobusowy. Co chwilę jeżdżą stąd busiki do Changuinola. Po 40 minutach obijania sobie tyłków w mikrobusie, gdzie na siedzeniu, na którym ja sam ledwo się mieszczę, siedzieliśmy we dwoje, w końcu wysiadamy. Szybkie zasięgnięcie języka i łapiemy kolejny (tym razem autobus, przerobiony ze starego „school busa”) do Sixaola. Granica z Kosaryką. Po stronie Panamy wszystkie formalności załatwiamy błyskawicznie. Przechodzimy przez dawny most kolejowy i… jesteśmy w Kostaryce. Pięknie. Teraz trzeba odnaleźć imigration office, co, jak się okazuje, jest dość kłopotliwe, z uwagi na fakt, że po pierwsze jest ono ukryte dość dobrze między jakimiś magazynami, a po drugie jedyną drogę do owego office blokuje tir, który właśnie jest rozładowywany. Przeciskamy się jakoś i w końcu mamy pieczątki Republiki Kostaryki w paszportach. Pieszo idziemy na dworzec autobusowy i… dowiadujemy się, że kolejny autobus do San Jose jest jutro. Ponieważ nie uśmiecha nam się czekać 24 godziny na dworcu, łapiemy jedyny środek transportu, jaki jest dostępny, jedziemy do Puerto Limón.
Miasto to ma dziwną historię i jeszcze dziwniejszą (aby nie powiedzieć najgorszą z możliwych) opinię. Po kolei jednak (zanim przejdę do tego, że we wszystkich miejscowościach w Kostaryce (i pod granicą Panamy) mówiono nam, aby tutaj nie jechać, bo jest zbyt niebezpiecznie. Limón to miejscowość położona nad Morzem Karaibskim, na miejscu dawnej indiańskiej wioski Cariay, do której zawinąć miał Krzysztof Kolumb (tak twierdzą miejscowi, co jeśli jest prawdą oznaczałoby, że odkrywca Nowego Świata jednak postawił stopę na lądzie stałym w Ameryce). Obecnie jest to główny i najważniejszy port Kostaryki, a prosperita zaczęła się w roku 1867, gdy doprowadzono tutaj linię kolejową, którą wożono kawę z Valle Central oraz banany. Czytaj więcej