Targ rybny w Negombo

Negombo to miejscowość stosunkowo niewielka, aczkolwiek bardzo ciekawa. Pisząc „niewielka”, mam na myśli nasze, tj. Europejskie wyobrażenia. Jak na Sri Lankę to jest ona całkiem sporej wielkości miastem. Najwygodniej poruszać się po niej (jak zresztą w dużej części wschodniej i południowej Azji) Tuk-Tukiem. Ceny są bardzo przystępne. Za przejazd z naszego hotelu nad oceanem do centrum miasta płacimy średnio 200 – 250 rupii. A że 1 zł to około 36 rupii to stratni na pewno nie jesteśmy. Centrum życia handlowego i w dużej mierze towarzyskiego jest znajdujący się na wybrzeżu, rozległy targ rybny z przylegającymi do niego przystaniami, „przetwórniami” oraz wszelkiego rodzaju infrastrukturą służącą do „obróbki” ryb. Negombo to jednak także sporo zabytków. Znajduje się tutaj około 30 świątyń niemal wszystkich religii występujących na Sri Lance. Obok kościołów katolickich stoją protestanckie, dalej meczety, cerkiew (!), świątynie hinduistyczne, świątynie buddyjskie i kilka poświęconych lokalnym kultom, których to nie idzie opisać ani w sposób zwięzły, ani sensowny…

Wychodzimy wcześnie rano z hotelu. Najpierw krótki spacer i mijamy katolicki kościół. Jest jakiś taki… „nienaturalny”. Pewne elementy w nim celowo wyeksponowano np. ogromny różaniec. Inne, wydawałoby się niezwykle ważne, np. ołtarz, jakby stały się nieco mniej istotne. Odnoszę wrażenie, że w czasie chrystianizacji Cejlonu koniecznym było, aby chrześcijańską sztukę, to co określa się czasami terminem „Biblia Pauperum” dostosować tak do realiów, jak i wyobrażeń ludzi żyjących na wyspie. Kościół naturalnie musi być duży. Najpewniej misjonarze zauważyli taki „drobiazg”, że buddyjskie, hinduistyczne czy jakiekolwiek inne świątynie na wyspie (nie licząc meczetów) są raczej niewielkie. Oczywiście spotyka się ogromne kompleksy świątyń (będzie o nich w kolejnych wpisach), ale prawie zawsze (nie licząc ogromnych posągów buddy, ale posąg to nie świątynia) ich wielkość wynika z tego, że na małym obszarze skupiło się wiele niewielkich świątyń. Kościół zaś chrześcijański jest świątynią jedną, dużą i górującą nad okolicą (a przynajmniej dominował w przeszłości, gdyż dziś nieco przytłaczają go hotele i „blokowiska” w stylu lankijskim). Charakterystyczne, że nawet jeśli katolicki kościół leży w ruinie, to i tak często jest większy niż okoliczne miejscowe świątynie. Spacer do centrum miasta, mimo że możliwy to byłby w upale (i przy braku czasu) chyba nieco karkołomnym wyczynem. Kupujemy zapas wody, łapiemy Tuk-Tuka i jedziemy do serca Negombo.

Centrum życia miasta (ale nie jego sercem) jest Main Street, czyli główna arteria miejscowości. Przy niej znajdują się najważniejsze obiekty administracji, dworzec kolejowy, a na jej końcu boisko do krykieta. Krykiet na Sri Lance to sport narodowy. Przywieźli go Anglicy i jakoś tak „wyszło”, że trudno sobie wyobrazić Lankijczyka, który nie zachwycałby się krykietem. Podobnie jak w Polsce, idąc do pubu, można spodziewać się, że w przypadku ważnego meczu, np. Niemcy-Brazylia, w owym barze w TV będzie wyświetlany mecz, tak w barach/restauracjach, a nawet bankach czy instytucjach rządowych, jeśli tylko jest TV (a zazwyczaj jest) i jest ważny mecz (lub wydarzenia z meczem związane) – a zazwyczaj są – to będzie o tym w owym TV na okrągło. Nawet tak prozaiczna czynność jak wymiana pieniędzy w banku jest okraszona telewizorem, w którym jest mowa o krykiecie (w moim przypadku były to informacje o zbliżającym się wielkim meczu Pakistan-Australia). Krykiet to nie tylko gra „narodowa”, ale także (a może przede wszystkim) gra zwykłych ludzi. Wielu wydarzeniom kulturalnym czy rodzinnym towarzysz mecz krykieta. Przypadkiem natknęliśmy się na mecz rozgrywany w czasie… wesela. Rodzina Pana młodego rywalizowała z rodziną Panny młodej. Całość okraszona żywym komentarzem profesjonalnego spikera i rzecz jasna okrzykami kibiców. Naturalnie każdy Lankijczyk może o krykiecie mówić godzinami i w ogóle mu nie przeszkadza, że przybysz z Europy zazwyczaj nie ma pojęcia, na czym polega ta gra. Swoją drogą jest ona dość abstrakcyjna dla większości mieszkańców kontynentalnej Europy, przyzwyczajonych do rywalizacji zespołowej, która jest rozłożona w krótszych okresach czasowych. Mecz krykieta zaś – trzeba wiedzieć – w swojej tradycyjnej formie trwa… od 3 do 5 dni, a codziennie zawodnicy rywalizują przez około 6 godzin! Naturalnie istnieją też mecze jednodniowe, zwane pierwszoklasowymi, ale długość spotkania wynosi w tym przypadku 7 godzin i 30 minut. Na pocieszenie można powiedzieć tylko, że istnieje odmiana krykieta „nowoczesnego”, zwana Twenty 20. W tym przypadku, mecz jest „niezwykle” krótki a zawodnicy rywalizują „zaledwie” trzy i pół godziny. Ponieważ zaś odmiana ta powstała w Anglii w roku 2003, to prawie każdy Lankijczyk uznaje ją za grę „niepoważną”.

Za boiskiem do krykieta znajduje się targ rybny. W takim miejscu jak to można się albo zakochać, albo je znienawidzić. Jednocześnie powiedzieć trzeba, że jeśli ktoś się nie zakocha, to uważa, że każda osoba, która targ rybny lubi, jest co najmniej nienormalna. No bo jak to możliwe, że ktoś może lubić „śmierdzący rybami mokry plac, pokryty budami z blachy falistej, gdzie sprzedaje się ryby i inne stwory”? Ja chyba do tych zboczeńców należę, bo kocham każdy rodzaj targu. Nieważne, czy to targ rybny w Negombo, czy targ staroci w Erywaniu. Targ jest dla mnie zawsze miejscem niezwykłym, wręcz magicznym. Można tutaj spotkać przedstawicieli każdej warstwy społecznej, ryby kupuje zarówno dyrektor, posiadacz ziemski, który ma połowę pól herbacianych na Sri Lance, jak i prostytutka. I nie jest to żadna metafora, o czym przekonują zgodnie sprzedawcy ryb. Jeśli zaś idzie o targ rybny w Negombo, to tutaj trzeba powiedzieć kilka zdań na obronę tego miejsca. Po pierwsze na porządnym targu rybnym (takim, jak ten) absolutnie nie „śmierdzi” rybami. Tutaj to nie Sopot, gdzie ryby czuć na kilometr od miejsca ich sprzedaży/wędzenia. Na porządnym targu rybnym pachnie rybami. Mięso jest zawsze świeże i zawsze pięknie zaprezentowane kupującemu. Co więcej, sprzedawcy z dumą podkreślają, że ryba została „właśnie ubita” i nie jest to metafora, gdyż można się o tym przekonać na własne oczy. Po drugie, na targu rybnym jest czysto. Owszem dużo wody się leje, a w tej wodzie odpadki (a nawet całkiem spore kawałki mięsa), ale przecież to jedyny – i de facto najlepszy – sposób, aby oczyścić sobie stanowisko pracy. Dlaczego? Woda wymywa wszystko, spływa ku oceanowi, a po drodze wszystko, co organiczne zostaje zjedzone przez np. ptactwo. Nic się nie marnuje. Po co składować coś, co można w najlepszy możliwy sposób „zrecyklingować” w postać innej ryby lub ptaka, który ostatecznie także jest jadalny? W końcu wizyta na targu to niezwykłe przeżycie dla wzroku (człowiek zapomina, jakie bogactwa i różnorodność gatunków ma w swoich głębinach Ocean Indyjski) i dla… uszu. Nie ma praktycznie rzeczy, o której nie można by porozmawiać, o którą nie można by zapytać na targu. Co więcej, ludzie chętnie pogadają, bo występuje tutaj nadreprezentacja towarów w stosunku do kupujących.

Spacerujemy po targu, niestety nazbyt krótko. Kierujemy się ku części plaży, gdzie suszy się ryby. Pod większością szerokości geograficznych suszenie ryb jest najbardziej popularnym sposobem ich konserwacji. W Polsce niestety utarło się przekonanie, że taka ryba jest nieświeża. Trudno powiedzieć skąd to przekonanie się bierze – najpewniej 45 lat komunizmu i gospodarki centralnie planowanej, która była gospodarką niedoborów, sprawiło, że suszenie ryb jakoś nie kojarzy się dobrze („ryba leży, znaczy popsuta, bo jakby popsuta nie była, to zostałaby na pewno zjedzona”). Ryba suszona jest smaczna i zdrowa. Powód tego jest banalny. Aby rozwinęły się w mięsie rybki drobnoustroje, które powodują jej gnicie, potrzebna jest wilgoć. Aby rybę można było wysuszyć (i to wyjaśnia dlaczego nie można wysuszyć karpia na wigilię) musi ona należeć do takiej grupy morskich stworzeń, które zawierają mało tłuszczu. Tłuszcz bowiem zawiera substancje, które psują się pod wpływem temperatury i raczej ona nie wyparuje z rybki. Swoją drogą to pokazuje, że ryba suszona jest najzdrowsza. Spacerujemy sobie między łatami, na których suszy się ryby, podziwiamy różnorodność (a przecież tu leży zaledwie kilkanaście gatunków), jaką w swoich głębinach skrywa Ocean Indyjski…

Nieco głodni wracamy na targ. Można tu kupić nie tylko ryby, ale także owoce, warzywa no i rzecz jasna obiad! Decydujemy się na zakup czerwonych bananów. Ponieważ uwielbiam czerwone banany, bierzemy cały kilogram. Oprócz tego miejscowe owoce w niewielkiej ilości (aby nie zamordować żołądka nadmiarem cukru i soku) a w budzie niedaleko kupujemy nieco chlebka. Jemy obserwując życie na targu…

W Negombo spędzimy 3 dni. Poświęcimy je na regeneracje po podróży i pracy. Plażowanie, zwiedzanie, jedzenie i spanie. Kolejny etap podróży po Sri Lance będzie bardziej praktyczny – czeka na nas Kulturalny Trójkąt!

 

Comments

comments