Bocas do Toro…

Aby dotrzeć do Bocas del Toro, łapiemy autobus z Panama City. No może jednak nie tak od razu. Przede wszystkim „łapanie autobusu” to nie jest rzecz banalna w swej istocie. Przede wszystkim wiedzieć trzeba, że w Panama City dworce autobusowe nie są najbardziej widocznymi obiektami w mieście. W gruncie rzeczy to trzeba nieźle się nagimnastykować, aby ustalić po pierwsze, z którego dworca chce się jechać gdziekolwiek, a następnie jaką kampanią autobusową. W końcu! Znajdujemy dworzec. Kupujemy bilety (co też jest dość ciekawe, gdyż kasy otwierane są kilkanaście minut przed odjazdem autobusu) i jedziemy. Nasza podróż potrwa całą noc. Autobus jest wygodny, klimatyzowany. Można się zdrzemnąć. Celem naszym jest leżące jeszcze na kontynencie Almirante. Docieramy do celu o 4.00 nad ranem. Wysiadamy i od razu za 1 dolara łapiemy taksówkę (czy raczej taksówka łapie nas) do przystani promowej. Kupujemy bilety i po około godzinie wraz ze wschodem słońca płyniemy do miasta Bocas del Toro, które leży na wyspie o tej samej nazwie. Gdy docieramy do celu, przezywamy mały szok. Miasto zupełnie inne niż kontynentalna Panama. Jakby bardziej kolonialne, jakby bardziej czyste i bardzo nastawione na turystów. Przede wszystkim zaś – niewielkie. Nasz hotel znajduje się zaledwie kilkadziesiąt metrów od przystani.

Hotel w kolorze błękitu z tarasem oraz kawiarnią wystającą nad ocean. Spędzimy tutaj 3 noce. Instalujemy się, bierzemy prysznic i ruszamy zwiedzać miasto. Nie jest ono duże, wszystkie ulice można przemierzyć na wypożyczonym za 1 dolara rowerze w 10 minut. Na wyspę nie przyjeżdża się dla zabytków, ale aby obcować z przyrodą. Spacerując po mieście, zaglądamy do agencji turystycznych oferujących zarówno zorganizowane wyjazdy, jak i wypożyczanie łodzi z załogą w postaci kapitana jednostki i przewodnika w jednym. Znajdujemy szybko agencję i wynajmujemy łódź, która ma nas zabrać do jednej z najciekawszych jaskiń w okolicy. W jaskini znajduje się wodospad. Pierwsze pół godziny upływa na szybkim przemierzaniu zatoki. W końcu wpływamy w górę jednej z rzek i po kolejnych kilkudziesięciu minutach docieramy do celu. Jeszcze tylko pół godziny przez dżunglę i naszym oczom ukazuje się wejście do jaskini. Niestety (a raczej celowo) nikt nam nie powiedział, że owszem do jaskini wejść można, ale tylko 1/3 drogi pokonuje się w wodzie po kolana, a resztę trasy trzeba pokonać albo brodząc w wodzie po szyję, albo też płynąc w niemal całkowitych ciemnościach. Jakoś się jednak udaje, a widok jaskiniowego wodospadu rekompensuje trud. Powrót jest szybszy, po wyjściu z jaskini szukamy jakiegoś miejsca, aby się umyć i wracamy do miasta. Kolejny dzień spędzamy, zaglądając na lokalną plażę, na lotnisko (czas się tutaj zatrzymał) czy też po prostu popijając rum na tarasie naszego hotelu.

Siedząc wieczorem przy szklaneczce rumu, usłyszałem w TV, że huragan, który zniszczył wybrzeże Hondurasu zmienił swój kierunek i można się go spodziewać w Panamie. Niedobrze. Nawet bardzo niedobrze. Zapowiedź huraganu oznacza ni mniej, ni więcej, jak wstrzymanie kursowania „water taxi” – jesteśmy uziemieni. Wybieramy się na spacer i okazuje się, że co prawda małe łodzie nie pływają, ale można kupić miejsce na towarowym promie, który odpływa w południe. Prawdopodobnie będzie płynął. Nieco zdenerwowani wypatrujemy rano na przystani, czy wszystko w porządku i czy aby na pewno prom popłynie. Morze nieco się uspokoiło – udaje nam się zostawić Bocas del Toro i wrócić na stały ląd. Zmiana jednak sprawiła, że nasz plan udania się bezpośrednio do San Jose spalił na panewce, i koniecznym będzie przenocowanie w Puerto Limon – mieście, gdzie jest 110% czarnoskórych mieszkańców i do którego wszyscy (jak się potem okazało) odradzali nam wyjazd…

O tym jednak w kolejnym wpisie.

Comments

comments