Wcześnie rano promem transportowym płyniemy z Bocas del Toro na stały ląd. Wysiadamy w Almirante i łapiemy taksówkę na dworzec autobusowy. Co chwilę jeżdżą stąd busiki do Changuinola. Po 40 minutach obijania sobie tyłków w mikrobusie, gdzie na siedzeniu, na którym ja sam ledwo się mieszczę, siedzieliśmy we dwoje, w końcu wysiadamy. Szybkie zasięgnięcie języka i łapiemy kolejny (tym razem autobus, przerobiony ze starego „school busa”) do Sixaola. Granica z Kosaryką. Po stronie Panamy wszystkie formalności załatwiamy błyskawicznie. Przechodzimy przez dawny most kolejowy i… jesteśmy w Kostaryce. Pięknie. Teraz trzeba odnaleźć imigration office, co, jak się okazuje, jest dość kłopotliwe, z uwagi na fakt, że po pierwsze jest ono ukryte dość dobrze między jakimiś magazynami, a po drugie jedyną drogę do owego office blokuje tir, który właśnie jest rozładowywany. Przeciskamy się jakoś i w końcu mamy pieczątki Republiki Kostaryki w paszportach. Pieszo idziemy na dworzec autobusowy i… dowiadujemy się, że kolejny autobus do San Jose jest jutro. Ponieważ nie uśmiecha nam się czekać 24 godziny na dworcu, łapiemy jedyny środek transportu, jaki jest dostępny, jedziemy do Puerto Limón.
Miasto to ma dziwną historię i jeszcze dziwniejszą (aby nie powiedzieć najgorszą z możliwych) opinię. Po kolei jednak (zanim przejdę do tego, że we wszystkich miejscowościach w Kostaryce (i pod granicą Panamy) mówiono nam, aby tutaj nie jechać, bo jest zbyt niebezpiecznie. Limón to miejscowość położona nad Morzem Karaibskim, na miejscu dawnej indiańskiej wioski Cariay, do której zawinąć miał Krzysztof Kolumb (tak twierdzą miejscowi, co jeśli jest prawdą oznaczałoby, że odkrywca Nowego Świata jednak postawił stopę na lądzie stałym w Ameryce). Obecnie jest to główny i najważniejszy port Kostaryki, a prosperita zaczęła się w roku 1867, gdy doprowadzono tutaj linię kolejową, którą wożono kawę z Valle Central oraz banany.
Puerto Limón uważane jest za „najczarniejsze” z miast Kostaryki. Wynika to z faktu, że kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców to niemal wyłącznie potomkowie przywiezionych z Afryki niewolników, którzy budowali linię kolejową w XIX wieku. Aby być dokładnym, przywieziono tutaj czarnoskórych afrykańskich niewolników pracujących na Jamajce. Budowa linii była po prostu ważniejsza niż hodowla trzciny cukrowej.
Wysiadamy na dworcu w centrum miasta. Nie różni się on zbytnio od polskich dworców PKS – może z tym, że jest tutaj czyściej. Wypłacam trochę drobnych z bankomatu i ruszamy przez centrum do „najlepszego” hotelu w mieście. Na ulicach jest sporo ludzi. Nie ma problemu z dogadaniem się – szczególnie rozmowne okazują się prostytutki, które bez trudu wskazują najkrótszą drogę do hotelu. Zatrzymujemy się (w podobno) 3 gwiazdkowym Park Hotel. Leży on nad promenadą i… normalnie byłaby to doskonała lokalizacja, ale nie dziś. Po krótkim spacerze nocą (bezpiecznie tutaj), zrobieniu zakupów w supermarkecie, kupieniu kolacji i rumu dość szybko zasypiamy, i… równie szybko się budzimy. W miasto uderzył huragan. Mamy hotel nad brzegiem oceanu z pięknym (w innych warunkach pogodowych) widokiem i szalejącym za oknem huraganem. Nie śpimy zbyt wiele. Rano chcemy pozwiedzać przed autobusem do San Jose, ale po przejściu huraganu parki i muzeum są pozamykane, niewiele można zobaczyć. Pozostaje nam spacer po mieście, które ma w sobie coś… niezwykłego. Być może zła sława Puerto Limon bierze się z atmosfery, jaka tutaj panuje. Nawet nad oceanem, stojąc na punkcie widokowym człowiek ma wrażenie, że otaczająca go atmosfera miasta jest gęsta, jakby ktoś ciągle nas obserwował. Trudno powiedzieć, czy to nastawienie, z jakim tu przyjechaliśmy (Nie jedźcie, bo tam niebezpiecznie!) jest tego powodem, czy też po prostu jest tutaj tak, po prostu, na co dzień. Mimo wszystko udaje się trochę „liznąć” miasta, coś zobaczyć, zwiedzić, przeżyć.
Po południu meldujemy się na dworcu autobusowym i ruszamy do San Jose. Puerto Limón na pewno nie jest takie, jak opisał Cizia Zykë, ale przyznać trzeba, że jest coś dziwnego w tym mieście.