Atacamę można eksplorować na dwa sposoby. Pierwszy polega na wykupieniu pakietu różnych wycieczek. Drugi sposób, znacznie ciekawszy, to eksploracja na własną rękę. Oczywiście wymaga to pewnego zmysłu organizacji, znajomości kilku słów po hiszpańsku (dobra, kilku więcej niż kilka) i ten, tego… może nie tyle odwagi, co nie wykazywania strachu w banalnych sytuacjach (banalnych jak na pustynię rzecz jasna). Zatem Atacama. Wczesna pobudka i jakże uroczy widok – resztki wymiocin zostawionych przez lokatorów pokoju obok w naszym hotelu, którzy wykazali się niezwykłą „inteligencją” – prosto z Santiago de Chile przylecieli tutaj samolotem, zjedli dużą kolację, poszli spać i od rana, jakby to określił pewien mój przyjaciel, „tańczą z głową w toalecie”. Aby było jasne, ja nic nie mam przeciwko temu, aby przylecieć do San Pedro (właściwie do Calama) samolotem, ale po pierwsze zalecałbym jedną noc spędzić w Calama (warunki lepsze i aklimatyzacja jako taka jest zapewniona), po drugie jeśli już ktoś nie ma czasu, to sugeruję wykonanie dwóch rzeczy: przylecieć tutaj na krótko (1-2 dni), szybko przyjechać z lotniska, zaserwować sobie post i unikać napojów gazowanych oraz wziąć jakiś lekki środek na chorobę wysokościową, Gdybyśmy byli Peru zalecałbym herbatę z liści koki. Ponieważ w Chile jej uprawa jest zakazana przydać może się zwykły polski aviomarin. Jeśli go nie mamy to możemy w ostateczności zaaplikować sobie końską dawkę tabletek na zgagę.
Wracając jednak do głównego nurtu narracji. Wstajemy rano i z pewną niechęcią przebiwszy się przez resztki wymiocin (zgoła sympatycznej pary Amerykanów) i skorzystaniu z umywalki celem obmycia uzębienia (pechowo znajdowała się ona kilkanaście centymetrów od nieco przybrudzonej toalety) bierzemy prysznic (w teoretycznie „ciepłej wodzie” i „czystej łazience”).Można ruszać zwiedzać. Plan dnia jest podzielony na dwie części. Pierwsza obejmuje najrozsądniejszy – moim zdaniem – wariant, pozwalający zwiedzić okolice miasta. Wypożyczamy za 3500 pesos (za 6 godzin) rowery i ruszamy zwiedzać (film pod tym wpisem powstał właśnie w czasie takiej objazdówki). Ten wpis obejmuje właśnie eskapadę rowerową. Ruszamy główną droga w kierunku Calamy. Celem naszym jest Wąwóz Śmierci (Barranco de la Muerte). Jest kilka teorii, które mówią o tym jak powstała nazwa tego miejsca. Pierwsza wskazuje na podobieństwo między słowami Mars (hiszp. Marte) oraz Śmierć (hiszp. muerte) w języku hiszpańskim. Rzeczywiście krajobraz jest tutaj bardzo podobny do tego, jaki obejrzeć można na satelitarnych zdjęciach czerwonej planety. Druga teoria mówi o bitwie, która miała miejsce niedaleko stąd w XVI wieku. W końcu trzecia wskazuje na niezwykle nieprzyjazne warunki życia, jakie panują w wąwozie.
Zanim jednak wjedziemy do kanionu, ruszamy na leżące przy drodze wzgórze. Znajduje się na nim krzyż ustawiony w hołdzie papieżowi Janowi Pawłowi II (film poniżej powstał właśnie pod tym krzyżem ☺). Miejsce to niesamowite. Można z jednej strony podziwiać z jednej strony drogę wiodącą przez Atacamę (krętą drogą, która odbija się od żółtego piasku i skał okolicy). Z drugiej strony rozpościera się widok na miasto oraz góry i wulkany w jego tle. Można tak siedzieć i patrzeć. Jedyne na co trzeba uważać, to aby w miarę możliwości podążać za cieniem, jaki rzuca monumentalny krzyż, dzięki czemu mamy zapewnioną ochronę przed zabójczymi promieniami słońca Po zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć, nagraniu filmu oraz po prostu pogapieniu się (trudno to nazwać patrzeniem) na okolicę, ruszamy do wąwozu. Ścieżka ciągnie się kilka kilometrów, a na jej końcu znajdują się wydmy, po których można surfować na desce po żółtym piasku. O tym jednak kiedy indziej. W tym miejscu interesuje nas jednak sam wąwóz.
Wąwóz. Wjeżdżamy na początek bardzo niepozornie. Ot tak, po prostu, między dwie skały. Po kilkunastu metrach skały robią się coraz wyższe, ścieżka coraz bardziej wąska i grząska, a po obu jej stronach robi się coraz… niżej. Wąwóz to dość osobliwy, bo oprócz wysokich skał wokół zdarzają się miejsca, gdzie dwu-trzy metrowej szerokości ścieżka nagle spada w kilkunastometrową przepaść. I pomyśleć, że niektórzy turyści wykupują wycieczkę samochodem przez wąwóz. Zastanawiam się czy kiedy terenowe jeepy przejeżdżą kilkanaście centymetrów od skraju przepaści, to czy oni patrzą w dół, a jeśli tak, to czy nadal są zadowoleni, że wybrali właśnie taki środek transportu… Niestety chyba nigdy nie poznam odpowiedzi na to pytanie (i jakoś nie żałuję). ☺ Po kilku godzinach jeżdżenia rowerem, który jest nie bardzo przystosowany do europejskich pośladków (i mojego wzrostu) z przyjemnością wracamy do San Pedro na obiad. Lekki posiłek i pora ruszać oddać rowery i zameldować się przed biurem podróży, z którym pojedziemy do Doliny Księżycowej. O tym jednak będzie w kolejnym wpisie… ☺ A krótka relacja wideo z tej rowerowej wycieczki prezentuje film poniżej.