Marrakesz, czyli bazar u stóp Atlasu Wysokiego. Dżemaa el-Fna

Wcześnie rano pobudka w hotelu w Agadirze. Hotel bardzo tani: 17 dolarów za noc ze śniadaniem. Posiłek skromny, ale bardzo pożywny – zresztą kilka zdjęć poniżej. Po śniadaniu pakuję plecak i łapię taksówkę na dworzec autobusowy. Leży on poza centrum miasta, co ma swoje plusy i minusy. Plusem jest to, że można bez trudu  kupić jedzenie na drogę. Minusem jest niestety fakt, że trzeba targować się z taksówkarzem. Za 20 dirham dowozi mnie na miejsce. Mam godzinę do odjazdu. Autobusy linii Supr@tours są wygodne. Znacznie wygodniejsze niż np. jeżdżące w Polsce pojazdy Polskiego Busa. Wybrałem autobus pierwszej klasy. Różnica w cenie to zaledwie 30 dirham między pierwszą a drugą klasą, a jakość podróży jest nieporównywalna. Przede wszystkim prywatny fotel (układ siedzeń 1 + 2 ) oraz świetnie działające na całej długości trasy Wi-Fi. Jedyne czego mi brakowało to gniazdko elektryczne, ale można przeżyć i bez niego. Podróż zajmuje ponad 5 godzin, a po drodze można podziwiać krajobrazy półpustynne oraz górskie. Po drodze krótki postój. W końcu, po południu, docieram do Marrakeszu. Przystanek mieści się poza centrum historycznym. Taksówka i już w plątaninie uliczek próbuję odnaleźć hotel. Po kilkunastu minutach  udaje się to. Hotel jest ukryty w zaułkach marokańskiej Mdiny.

Hotel to w gruncie rzeczy niehotel. Po prostu pięciogwiazdkowy (jak na standardy marokańskie) pensjonat, który liczy 6 pokoi. Ma on bardzo rodzinny charakter i można poczuć się tutaj jak w osiemnastowiecznym karawanseraju. Mogę śmiało porównać ten przybytek z azerskimi karawanserajami czy Irańskimi przybytkami dla karawan. Atmosfera i staranne unikanie „komercji” bardzo przypadło mi do gustu. W pokoju powitano mnie herbatą oraz słodyczami, które były, jak to w Maroku, nazbyt słodkie jak dla mojego podniebienia. Chwila odpoczynku i można ruszać zwiedzać Marrakesz. Czasu jest niewiele niestety, bo zaledwie 2 dni.

Kilkanaście minut spacerem od mojego hotelu znajduje się słynny Plac Dżemaa el-Fna. Spacer zajmuje ponad godzinę. Przedzieranie się przez nieco nachalnych lokalnych sprzedawców wszystkiego jest tyleż przyjemne, co kłopotliwe. Ten największy plac medyny jest sercem Marrakeszu. Nazwa placu budziła i nadal budzi wiele kontrowersji. Słowo „dżemma” ma bardzo wiele znaczeń. Może oznaczać zarówno meczet, jak i zgromadzenie ludzi. Najpopularniejsza teoria mówi, że plac wziął swoją nazwę od tego, że znajdowało się tutaj w przeszłości miejsce wykonywania wyroków śmierci przez ścięcie mieczem i zawsze wokół kata i ofiary gromadziły się tłumy ludzi. Stąd część historyków tłumaczy etymologię nazwy placu jako „zgromadzenie umarłych”.

Nie ma tutaj niemal w ogóle zabytków. Jest jednak coś znacznie cenniejszego – unikalna atmosfera, która pozwala poczuć się jak przed wiekami. Mimo coraz bardziej wkraczającej na plac komercjalizacji, trudno jej wygrać z tradycją marokańskiego targu. W 2001 roku plac wpisano na listę światowego dziedzictwa kulturalnego UNESCO. Ma on dwa oblicza. W dzień jest jednym z najbardziej żywych targów, gdzie oprócz zakupów można zobaczyć kuglarzy czy też zrobić sobie zdjęcie z najdziwniejszymi zwierzętami. Mnóstwo tutaj jadłodajni i budek ze świeżo wyciskanym sokiem pomarańczowym. Wszystko zmienia się wraz z nastaniem nocy. Nagle targ zmienia się w jedną wielką restaurację, aby niedługo potem zmienić się w miejsce rozmów, gier planszowych czy niekończących się negocjacji. Największym oblężeniem przez miejscowych cieszą się gawędziarze, którzy opowiadają najrozmaitsze historie. Ich rola społeczna jest bezcenna- prawie połowa mieszkańców Maroka to analfbeci i kultura oralna jest tutaj niezwykle silna.

Kilka godzin szwendam się wokół placu i odwiedzam chyba wszystkie kawiarnie ze „squere view” – pisownia oryginalna. Sok pomarańczowy, zdjęcia, słuchanie opowieści, gry ludowe, znowu sok pomarańczowy… Tak mija cały dzień… Jednak jutro wezmę się za zwiedzanie Marrakeszu, dziś chłonę atmosferę miejsca…

Comments

comments