Podróż z Campeche do Meridy zajmuje zaledwie dwie godziny. Łapiemy z samego rana (dosłownie z samego bo o 5.30!) taksówkę… i na dworzec autobusowy drugiej klasy. Przy tak krótkich przejazdach nie ma sensu przepłacać. Jest na tyle wcześnie, że upał nie da nam się we znaki, a poza tym klimatyzacja bywa czasami przekleństwem, o czym przekonaliśmy się, jadąc do Tulum. Kilka minut po 8.30 wysiadamy w mieście, które zyskało sobie przydomek Paryża Nowego Świata.
Przydomek ten miasto zyskało w XIX wieku, kiedy mieszkało tutaj więcej milionerów niż w całej Ameryce Południowej. Wynikało to z faktu, że miasto było jedynym portem i punktem przeładunkowym w handlu włóknem henequen (gatunek agawy). Merida była przez prawie 300 lat najważniejszym miastem na Jukatanie i centrum religijnym na tym obszarze. Prowadziło do niej w przeszłości aż 13 bram, obecnie pozostały niestety tylko dwie. Obydwie w stylu mauretańskim, co nieco zaskakuje. Te bramy to: La Ermita i Arco de San Juan.
Wchodzimy na plac centralny i dość szybko orientujemy się, dlaczego miejscowi nazywają Meridę La Ciudad Blanca, czyli „Białe Miasto”. Kolor ten przeważna w budownictwie, a domy stoją tak blisko siebie, że wydaje się niemal niemożliwe, aby były tutaj jakieś uliczki czy przejścia. Plac Niepodległości przywitał nas zmianą warty i rytuałem podnoszenia flagi. Po jego wschodniej stronie oglądamy Katedrę św. Ildefonsa. Surowa, nieco nazbyt skromna moim zdaniem, ale w sumie dostojna budowla góruje nad okolicą. Zbudowano ją z kamieni, które pochodzą z jakiejś świątyni Majów, która stała w tym miejscu, zanim przybyli Hiszpanie. Trudno temu się dziwić. Merida jako taka została założona na gruntach miasta Majów T’Hó po zdobyciu go przez hiszpańskiego konkwistadora Francisco de Montejo „el Mozo”. Katedra jest najstarszą renesansową budowlą w Meksyku — być może to w pewien sposób tłumaczy jej nietypowość, renesans nie był jeszcze ani rozpowszechniony, ani ukształtowany. Budowa rozpoczęła się w 1561 i była kontynuowana przez 36 lat przez kilkuset Majów, którzy własnoręcznie wnosili kamień po kamieniu.
Południową część placu zajmuje Casa de Montejo. Ten dom, zbudował dla siebie w XVI wieku zdobywca Meridy, Francisco de Montejo el Mozo. Potomkowie budowniczego mieszkali tutaj aż do lat 80. XX wieku. Warto przyjrzeć się misternej fasadzie, jaka zdobi budowlę. Dostrzec można tutaj między innymi wizerunki dwóch konkwistadorów, którzy stoją na głowach pokonanych Indian. Nad każdym oknem domu umieszczono herb rodu Montejo. Przechodzimy na północny skraj placu. Znajduje się tutaj imponujący Palacio de Gobierno. Niestety, pokrywające go malowidła ścienne są przykryte z powodu remontu. Z placu kierujemy się ku Iglesia de la Tercera Orden. Warto tutaj zajrzeć, aby obejrzeć imponujący obraz, który prezentuje wizytę, jaką złożył w mieście władca Majów Mani imieniem Montejo Tutul Xiu. Świątynia jest niezwykła pod pewnym względem, którego poruszanie powoduje co najmniej zmieszanie wśród miejscowych. Otóż obydwie wieże, które strzegą wejścia do świątyni są pokryte gontami zwiniętymi pod krzyżami. Majowie twierdzą, że ten dekoracyjny element wprowadzili murarze, którzy wywodzili się z okolicznych plemion. Przeszli oni pozornie na chrześcijaństwo i chcieli w ten sposób uczcić boga Majów Kukulcana, którego symbolem jest wąż pokryty piórami.
Spacerujemy po mieście, robimy zdjęcia. W końcu siadamy w przytulnej lokalnej restauracji i jemy obiad. Po południu ruszamy zobaczyć jedną z największych i najbardziej obleganych przez turystów atrakcji Meksyku. O tym jednak w kolejnym wpisie.