Na Palau spędzamy w sumie 2 tygodnie. Powrót do Polski zaczął się na 4 dni przed odlotem. Bierzemy fenomenalny hotel z prywatną plażą i odpoczywamy. Dzięki Biblii Taniego Spania udało się obniżyć jego cenę o prawie 60%. Pływamy kajakami, odwiedzamy muzeum, szperamy po sklepach z pamiątkami. Czas płynie powoli, wręcz zaczyna wlec się niemiłosiernie. Na Palau wiele rzeczy jest nietypowych. Przykładem najlepszym jest „Internet na kartki”.
Na wyspie jest dwóch dostawców internetu. Ponieważ kraj jest maleńki, wystarczy ustawić kilkanaście nadajników i sygnał dociera do większości mieszkańców. Z drugiej strony nie ma sensu tutaj budować sieci światłowodów – wystarczy internet dostarczany drogą radiową. Cała zabawa polega na tym, że należy iść do sklepu, kupić kartę prepaid (za 2 lub 5 dolarów), która pozwala surfować od 2 do 10 godzin i mamy dostęp do sieci. Taki internet jest szalenie drogi. W ciągu całego pobytu wydaliśmy w sumie jakieś 40 dolarów na prepaidy.
W końcu poranek wyjazdowy. Ostatnie zakupy i busik hotelowy dowozi nas na lotnisko. Międzynarodowy Port Lotniczy Koror to chyba najbardziej niezwykłe lotnisko w tej części świata. Z zewnątrz przypomina tradycyjną chatę tubylców. W środku… no cóż. Powiedzmy, że nie należy ono do najnowszych obiektów pod kątem wyposażenia. Samolotów lata tutaj bardzo niewiele. Idąc do odprawy paszportowej należy niestety zapłacić dość wysoki podatek wyjazdowy. Palau, za to, że opuszczamy kraj, liczy sobie 50 dolarów opłaty wylotowej od osoby. Płacimy 100 USD i po krótkiej kontroli bezpieczeństwa czekamy na samolot. Znów lecimy do Taipei, ale tym razem mamy aż 23 godziny przerwy w podróży. Hotel i od rana zwiedzamy miasto. Znów do samolotu, znów wizyty w business lounge… Po skromnych 13 godzinach meldujemy się w Amsterdamie. Tutaj tylko 4 godziny czekania i przez Frankfurt wracamy do Poznania. Robi się ciemno, gdy samolot linii Lufthansa dotyka kołami pasa na poznańskiej ławicy. Kolejna podróż zakończyła się szczęśliwie, a już za 2 tygodnie lecimy do… Ameryki Środkowej!