Ostatni mój wyjazd zagraniczny miał miejsce w… grudniu! Coraz trudniej wysiedzieć na miejscu. Coraz częściej przeglądam kolorowe mapy i przewodniki turystyczne, szukając jakiegoś ciekawego miejsca, gdzie można by wyjechać. To były bardzo pracowite 4 miesiące. Biblia taniego latania to nie tylko przyjemność czytania maili od zadowolonych czytelników (za wszystkie WIELKIE dzięki!), ale także obowiązki. Trzeba cały czas na bieżąco przeglądać systemy rezerwacyjne, wyszukiwać deale i promocje lotnicze. O wszystkich informuję na FanPage’u książki – jeśli ktoś chce być na bieżąco wystarczy polubić. FanPage znajduje się pod tym linkiem.

Ponieważ jednak człowiek nie jest maszyną, to… gdy szuka super tanich biletów lotniczych kusi go, aby samemu je kupić. W ten sposób powstał pomysł krótkiego wypadu (8 dni) w maju. Podróż naszą rozpoczniemy lotem z Poznania do Londynu linią Wizzair. Normalna cena biletu lotniczego dla dwóch osób to około 320 zł. Dzięki kilku prostym technikom, które zawarłem w Biblii Taniego Latania, za bilet zapłaciłem zaledwie 17 euro za dwie osoby. J W Londynie spędzimy 2 noce. Udało się zdobyć super tani, aczkolwiek bardzo luksusowy hotel, przy samym British Museum. Zamiast ponad 2000 zł za 2 noce płacimy zaledwie… 75 zł (20 dolarów!). Jak to możliwe? Udało się zdobyć kod rabatowy na 525 USD! Efekt? Niesamowicie tani nocleg! Napiszę o tym więcej przy okazji pierwszego wpisu z relacją z Londynu. W Londynie spędzimy 2 pełne dni. Lądujemy o 7.20 rano. Koniecznie trzeba sobie przypomnieć jak wygląda British Museum, koniecznie trzeba znów zobaczyć najsłynniejsze zabytki oraz… zwiedzić British Art Gallery, gdzie czeka obraz „Ambasadorowie”, który zawsze chciałem obejrzeć z bliska. Poza tym maj to niemal idealna pora na zwiedzanie. Nie będzie jeszcze gorąco, ale będzie bardzo przyjemnie. Naturalnie… zawsze może padać, ale ja jakoś mam szczęście do pogody. Czytaj więcej

Siedzę sobie przy biurku, gapiąc się na marcowy Poznań. Wyszło słońce, które nieco bardziej optymistycznie nastraja do życia. Zimno, stanowczo za zimno jak na mój gust. Po powrocie ze Sri Lanki znów wróciłem do organizowania szkoleń online. No może nie tyle wróciłem, co udaje się je robić w nieco bardziej „cywilizowanych” warunkach. Próby robienia szkolenia z hotelu w Colombo jakkolwiek są ciekawym przeżyciem (różnica czasu sprawia, że umysł już niezbyt świeży, a komary potrafiły wypić ogrom krwi w czasie 45 minut zajęć) to nie pozwalał na w pełni optymalne przekazanie wiedzy. Zatem rozwijam dzielnie projekt Biblii Taniego Latania. Jak narazie FanPage książki polubiło ponad 12 tysięcy ludzi i liczba ta stale rośnie. Do tego prawie 1700 osób jest w grupie na Facebooku przeznaczonej dla czytelników. Całkiem nieźle jak na 4 miesiące realnego istnienia na rynku. Swoją drogą, szukanie błędów taryfowych to całkiem przyjemna i uzależniająca zabawa. Wraz z tym jak wgłębiam się w temat, stawiam sobie coraz wyższe wymagania… Latać po Polsce za 5 euro? Toż to się nie godzi! Chciałoby się za 1 euro! W międzyczasie udzieliłem wywiadu – jak to ładnie brzmi – dla serwisu AkademiaInternetu, który można przeczytać TUTAJ

Poza Biblią Taniego Latania dzieje się ogromnie wiele innych rzeczy. Kończymy prace nad przewodnikami po Gwatemali i Belize, planuję kolejne wyjazdy. Z rzeczy pewnych jest to, że w maju na kilka dni wybiorę się do Tallina naszym rodzimy LOT-em (cena biletu 12 euro w dwie strony). W październiku lecimy zaś na Filipiny na prawie 2 tygodnie. Koszt przelotu zamknie się w około 50 euro za osobę! Zastanawiam się, jak będą wyglądały wyprawy wakacyjne. Jak zwykle – w dużej mierze będzie to uzależnione do tego, gdzie będzie można polecieć za grosze… może Borneo za 150 euro w dwie strony? J Oj, dzieje się. Póki co siedzę jednak nad mapami regionu Cayo (w Belize) i staram się tak zaplanować układ przewodnika, aby zwiedzanie nie było mordęgą dla przeciętnego zjadacza chleba. Kilka słów o wakacyjnym wyjeździe do Ameryki Środkowej.

A teraz wracam do pracy. Zapraszam na szkolenie online o tanim lataniu. Bieżący harmonogram znajduje się TUTAJ. No i nie mógłbym nie zaprosić do lektury Biblii Taniego Latania – link TUTAJ.

Znowu jesteśmy w Negombo. Znowu plaża, szum oceanu, żagle na horyzoncie. Kilka dni na wypoczynek, regenerację i mentalne przygotowanie się do powrotu do zimnej Polski. Chodzimy po mieście, zaglądamy do miejscowych sklepików i kawiarni. W końcu przychodzi dzień powrotu. Niechętnie, bardzo niechętnie, pakujemy nasze rzeczy. Schodzimy do hotelowej restauracji. Filiżanka kawy, sprawdzam, co się dzieje na fanpage’u Biblii Taniego Latania (w kolejnym wpisie napiszę więcej o tej książce) i odliczamy minuty do pożegnania Cejlonu. Godzina 15.00 – pod hotel podjeżdża Tuk-Tuk. Dzień wcześniej ustaliliśmy z kierowcą, że za 1000 rupii zawiezie nas na lotnisko. Wsiadamy nieco bardziej obciążeni bagażem niż wówczas, gdy przylecieliśmy na Sri Lankę. Cóż… taki już urok podróży, że przywozi się do domu nie tylko bagaż doświadczeń, ale także ten nieco bardziej materialny. Lotnisko w Kolombo jest niezwykłe. Jest to chyba jedyne lotnisko na jakim byłem, gdzie ceny są „normalne”. Jeśli butelka Coca Coli kosztuje w mieście 1 dolara to na lotnisku także 1 dolara. Niezwykłe… Odprawa celno-paszportowa i czekamy na nasz wieczorny lot. W końcu wsiadamy do samolotu i… delikatnie odrywamy się od ziemi, pozostawiając za sobą magiczny Cejlon.
Czytaj więcej

Deszcz zastał nas, gdy wysiedliśmy z autobusu w Anuradhapura. Zaraz, wysiedliśmy z autobusu w zaginionym mieście? Dokładnie tak. No ale dlaczego ono jest zaginione skoro wysiada się w nim „z autobusu”? Taka właśnie jest Sri Lanka. Paradoks goni paradoks… Pisząc zaś cokolwiek na blogu, trzeba te paradoksy tak poukładać, aby narracja miała jakikolwiek sens. Czasami jest to zaś o tyle trudne, co wręcz niemożliwe…

Legenda…

Aby powiedzieć cokolwiek o Anuradhapura, trzeba opowiedzieć legendę. Legenda przechodzi w historię spisaną na kartach syngaleskiego buddyjskiego państwa, którego stolicą była właśnie Anuradhapura. Według legendy początek miastu miała dać mniszka buddyjska Sanghamitta. Przybyła ona na Cejlon i ofiarowała Devanampiyatissowi gałąź ze świętego drzewa Bodhi, pod którym miał medytować i doznać oświecenia Budda. Drzewo rośnie do dziś dnia i jest to najstarsza tego typu roślina na świecie – co zostało udokumentowane. Jakby nie liczyć drzewo ma ponad 2600 lat. Anuradhapura była miastem gigantycznym. Do dziś nie odkopano wszystkich budynków ją tworzących. Ogrom sprawił, że było ono nie do obronienia w przypadku najazdu zbrojnego i po kilkuset latach rozwoju, w XI wieku wraz z upadkiem państwa, miasto opustoszało. Dżungla zawładnęła tym terenem i pozostało ono tylko w legendach o „ogromnym, bogatym i tajemniczym” mieście w sercu Cejlonu. Legendy o „zaginionym mieście” inspirowały rzesze podróżników i awanturników. Zainspirowały także brytyjskiego gubernatora Cejlonu, który nakazał zorganizowanie kilku ekspedycji w poszukiwaniu miasta. W końcu, w roku 1820, jedna z wypraw odkryła potężne ruiny Anuradhapura. Brytyjczycy nie zdawali sobie długo sprawy, jakich rozmiarów była metropolia. Obecnie szacuje się, że obejmuje ona obszar prawie… 40 kilometrów kwadratowych, a znaczna jej część nie została przebadana przez archeologów. Czytaj więcej

Budzi nas stukot kropel deszczu o falistą blachę, z której wykonano zabezpieczenia okien naszego „prawie bungalowa”. Siódma rano. Mrówki zaatakowały! Strzepujemy je z pościeli i wygrzebujemy się spod moskitiery. Trzeba się wykąpać (tzn. podjąć próbę, bo nie wiadomo, czy bieżąca woda jest w kranie) i spakować. Plan na dziś mamy bardzo, ale to bardzo ambitny. Chcemy dotrzeć do słynnej Polonnaruwy, ogromnego kamiennego miasta ruin, stup i mnichów, a także, a może przede wszystkim, majestatycznego posągu Umarłego Buddy. Dlaczego zaś plan jest ambitny? Z jednej strony ogrom do zobaczenia, a z drugiej wieczorem mamy autobus, który zabierze nas do kolejnego punktu w naszym planie eksploracji Sri Lanki. Póki co jednak, trzeba się zebrać w sobie, pośpieszyć i wsiadać do Tuk-Tuka. Dogadaliśmy się z kierowcą, że za 5 tysięcy rupii wynajmujemy jego pojazd wraz z nim samym i zabierze on nas do Polonnaruwy. Nieco drogo, ale kierowca po pierwsze zapewnił, że zna cały kompleks archeologiczny (mówił prawdę, jak się potem okazało) i że pokaże nam wszystkie warte uwagi miejsca oraz nieco o nich opowie (no z tym opowiadaniem to nie było najlepiej J). O 7.30 meldujemy się przy Tuk-Tuku i ruszamy. Po drodze zatrzymujemy się przy znajomej piekarni, aby zakupić śniadanie i kolejną godzinę spędzamy w drodze do celu naszej podróży, zajadając się miejscowymi przysmakami. Podróż mija miło, nie pada, wiatr zapewnia miły chłód. Nieco za mocno przygrzewa słońce jak na tę porę dnia, ale dzięki temu po drodze można poobserwować dzikie słonie, które wygrzewają się o poranku. Czytaj więcej

Trudno wyobrazić  sobie wizytę na Cejlonie bez zwiedzenia chyba najbardziej znanego w świecie zabytku jaki się tutaj znajduje. Jest nim Sigirija – gigantycznych rozmiarów, wysoka na 180 metrów skała, na szczycie której znajdował się pałac królewski oraz warownia obronna. Nasza podróż do Sigiriji zaczęła się w Kandy. Jak zwykle pobudka wcześnie rano i wizyta na targu. Następnie żwawym krokiem ruszamy na dworzec autobusowy. No dobrze, niezbyt żwawym, bo owa żwawość zakończyła się na „drzwiach” Tuk-Tuka. Nie chodzi bynajmniej o to, że jesteśmy leniwi i iść się „nie chciało”, ale czasu nam szkoda, a ceny Tuk-Tuków są bardzo niskie. Nie bez znaczenia jest też fakt, że nie jest najprostszą rzeczą znaleźć dworzec autobusowy i pojazd nas interesujący. W Kandy generalnie działają dwa dworce autobusowe. Pierwszy to „local bus station”, z którego jeżdżą autobusy wszędzie, ale nie dalej niż 30-40 km od miasta. Drugi to „intercity bus station”. Aby było zabawniej obydwa znajdują się po dwóch stronach jednej drogi, a otoczone straganami są dość trudne do odnalezienia (i rozróżnienia). Kierowca Tuk-Tuka zaś bezbłędnie je identyfikuje. Z drugiej strony znaleźć „jakikolwiek” autobus w Kandy to żaden problem. Wręcz przeciwnie, trzeba bowiem przed autobusami niemal uciekać. Dziesiątki, setki pojazdów, niczym pszczoły wokół ula, krąży w okolicach dworca kolejowego (i jak tu nie dać się rozjechać?!). My na szczęście nie musimy uprawiać slalomu między pojazdami z bagażami. Wysiadamy niemal pod autobusem. Międzymiastowy autobus do Dambula kosztuje 200 rupii za osobę. Pojazd wygodny, klimatyzowany. Do tego musimy dopłacić 400 rupii za bagaż – nasza walizka i plecak zajmują dwa miejsca siedzące. W sumie więc 800 rupii za przejazd, który potrwa ponad 2 godziny. 25 złotych za całość… nieźle. A gdyby nie nasz bagaż, to przejazd kosztowałby nas po jakieś 6 zł za osobę. Klimatyzacja spisuje się doskonale, bus ma niezłe zawieszenie – prawie w ogóle się nie obijamy na lankijskiej drodze. Jedynym minusem, jak ze wszystkim na Sri Lance, jest to, że… trochę mało tu miejsca przy moim wzroście. Jednak Lankijczycy są znacznie niżsi niż 7 stóp.

Czytaj więcej

Cztery dni wylegiwania się na plaży i dwa dni zwiedzania stolicy Sri Lanki. Wypoczęci ruszamy do serca wyspy, określanego często mianem Kulturalnego Trójkąta. Wystarczy spojrzeć na mapę Cejlonu, a następnie połączyć prostymi liniami miasta: Polonnaruwa, Anuradhapura i Kandy właśnie. Naszym oczom ukaże się trójkąt, w którym mieszczą się prawie wszystkie znajdujące się na Sri Lance miejsca wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego UNESCO. Tutaj narodziły się pierwsze królestwa na Cejlonie. Trójkąt stanowił centrum życia kulturalnego, intelektualnego i ekonomicznego, aż do roku 1815, kiedy wyspą zawładnęli Brytyjczycy.

Pobudka wcześnie rano w Colombo. Prysznic, pakowanie. Jakoś tak trochę żal opuszczać bardzo wygodnego hotelu. Najbliższy tydzień spędzimy w warunkach nieco mniej luksusowych, ale za to bliższych tym, w jakich żyją przeciętni mieszkańcy Cejlonu. Dzień wcześniej kupiliśmy bilety na pociąg do Kandy. Wybraliśmy (trochę z ciekawości) najwyższą klasę pociągu tzw. Expo Rail. To prywatny przewoźnik, który oferuje niezwykle (nawet jak na standardy europejskie – nie wspominając o polskich) komfortowe warunki przewozu. Bilet w pierwszej klasie (innej nie ma) kosztuje nas 1800 rupii za osobę. Pierwsza klasa zaś stanowi doczepiany dodatkowy wagon do standardowego składu jadącego do Kandy. Wagon podzielony jest na dwie części: dla obsługi i dla pasażerów. Kiedy wchodzimy do pociągu, wita nas steward, który odbiera bagaż. Większe walizki trafiają na stelaże w przedniej części wagonu, a mniejsze można umieścić w schowkach nad fotelami, które do złudzenia przypominają te, znane z samolotów. Do dyspozycji podróżnych są 3 pokaźnej wielkości telewizory. Wagon jest w pełni klimatyzowany. Po zajęciu miejsc, obsługa rozdaje nam chusteczki odświeżające. Następnie serwowane jest śniadanie. Na zdjęciach niżej można zobaczyć, że skromne, ale bardzo smaczne. Kanapka + ciastko. Do tego kawa/herbata do wyboru. W zestawie jest też mała butelka wody mineralnej. Podróż mija miło, można obejrzeć film (jakoś nie potrafię sobie przypomnieć tytułu, ale był całkiem ciekawy i z angielskimi napisami) czasami za oknem da się zauważyć, że wjechaliśmy w góry. Dżungla jest gęsta, ale uskoki terenu sprawiają, że chwilami widzimy ogrom Sri Lanki. Po dwóch godzinach i trzydziestu minutach jazdy zatrzymujemy się na dworcu w Kandy. Standardowy ścisk, tłok w korytarzu prowadzącym do wyjścia. Setki osób chcą jak najszybciej opuścić dworzec, a uczynić można to jedynie przez dwie niewielkie bramki, przy których należy oddać swój bilet kolejowy – w celu kontroli. Łapiemy tuk-tuka. 300 rupii i jedziemy do naszego hotelu. Po drodze dogadujemy się z kierowcą, że następnego dnia wynajmiemy go wraz z pojazdem za 25 dolarów, w zamian za co obwiezie nas po wszystkich interesujących miejscach w Kandy i w okolicach. Zostawiamy rzeczy w hotelu, spacerujemy po mieście, małe zakupy i wizyta na targu. Następnego dnia z samego rana po śniadaniu kierowca wraz ze swoim tuk-tukiem melduje się pod naszym hotelem. Ruszamy zwiedzać Kandy. To niegdyś jedno z najpotężniejszych miast na Sri Lance było nazywane Sri Wardanapura lub też Kandy Ude Rate. Po podboju brytyjskim pełna nazwa wydała się Anglikom nazbyt długa i pozostał tylko jej pierwszy człon. Co ciekawe, jeśli dziś chcemy dojechać do miasta komunikacją miejską „lokalną”, czyli np. autobusem z okolicznych wiosek, to równie często jak słowo „Kandy” na pojeździe zamiast niego spotyka się „Maha Nuwara” co znaczy „Wielkie Miasto”. W ten sposób nazywają je bowiem miejscowi. Czytaj więcej