Opuszczamy San Jose i łapiemy autobus, który zawiezie nas do jednego z najbardziej znanych parków narodowych w Kostaryce. Naszym celem jest najmłodszy kostarykański wulkan, który leży w paśmie Cordillera de Guanacaste – Volcán Arenal. Park Narodowy Arenal powstał po tym jak wspomniany wulkan wybuchł w 1991 roku. Autobus z San Jose do La Fortuna, gdzie zatrzymamy się na 3 dni jest wygodny i klimatyzowany. Bilety trzeba było kupić wcześniej. Błąd taryfowy w 5* hotelu w sercu dżungli, znaleziony dzięki Biblii Taniego Spania pozwolił na bardzo wygodne mieszkanie za kilkadziesiąt euro (ze śniadaniami).

Miasteczko ma typowo turystyczny charakter. Na każdym rogu można spotkać przedstawiciela agencji turystycznej, która zaoferuje zwiedzanie wszystkiego w okolicy. Pierwszy dzień naszego pobytu poświęcamy właśnie na wulkan. Park narodowy można generalnie zwiedzić na dwa sposoby: na własną rękę (trudne, nie wszędzie można wejść) albo w niewielkiej grupie z przewodnikiem. Wybieramy tę drugą opcję. Cena: 25 dolarów za osobę. Zwiedzanie trwa w sumie kilka godzin. Najpierw podjeżdżamy do stacji sejsmicznej, która bada aktywność wulkanu, a następnie spacer po lesie. Bardzo długi spacer. Przewodnik (mimo deszczu) tłumaczy z dużym zaangażowaniem, jakie rośliny mamy pod nogami i jakie zwierzęta nad głowami. Mimo skrajnie niesprzyjających warunków udało nam się sfotografować nawet słynną kostarykańską żabkę :)!

Po powrocie do hotelu, ogarniamy się i idziemy do słynnego kompleksu basenów termalnych, który leży ledwie 2 km od naszego hotelu. Spędzamy bardzo przyjemnie czas, nawet nie zauważamy, kiedy robi się już ciemno.

Następnego dnia korzystamy z usług lokalnego biura podróży i wykupujemy bilety busikowe do nieodległej miejscowości – niestety, aby się do niej dostać, trzeba przepłynąć jezioro, przenieść bagaże na własnych plecach i generalnie zmarnować pół dnia. Warto jednak. Chcemy dotrzeć do  jednej z największych atrakcji nie tylko Kostaryki, ale Ameryki Środkowej w ogóle. Naszym celem jest zlokalizowany w La Fortuna największy na świecie kompleks mostów wiszących. Po zainstalowaniu się w hoteliku (bardzo przyjemnym) zakupujemy wycieczkę do parku narodowego. Kupujemy bilety i ruszamy na szlak. Wrażenie jest absolutnie niesamowite, spacery po długich na kilkaset metrów nawet, a powieszonych ponad dżunglą mostach, dostarczają niezapomnianych wrażeń. Mimo że pada, mimo wiatru… nie żałujemy ani jednego dolara wydanego na bilety wstępu. Spędzamy prawie 2 godziny na spacerowaniu, robieniu zdjęć i przeżywaniu tego miejsca. Późnym wieczorem wracamy naładowani wrażeniami i skrajnie zmęczeni do hotelu. Pora spać. Jutro z samego rana musimy załatwić coś, co jest niemal niezałatwialne, czyli bilet busikowy do Jaco. O tym jednak w kolejnym wpisie. Tymczasem kilka zdjęć.

Autobus z Puerto Limon do San Jose odjechał wcześnie rano. Na dworzec znów szliśmy jako jedyni niemiejscowi. Jedyna różnica między spacerem na dworzec a spacerem z dworca była taka, że rano nie było na ulicach prostytutek. Autobus jest wygodny i co mnie nieco zaskoczyło – Limon jest całkiem dobrze skomunikowane z resztą kraju. Załączam rozkład jazdy na jednym ze zdjęć niżej – może będzie Wam przydatny. Podróż zajmuje nieco ponad 3 godziny. Po drodze kilka kontroli policyjnych. Dużą część trasy pokonuje się, jadąc wzdłuż wybrzeża, co sprawia, że można podziwiać ocean i palmy na plażach.

San Jose przywitało nas dość chłodno jak na tę porę roku. Instalujemy się w hotelu i pieszo ruszamy zwiedzać miasto. Po kilkunastu minutach spaceru jesteśmy przed Teatrem Narodowym. Budynek ciekawy, ale moim zdaniem nazbyt przecenia się w przewodnikach jego „doniosłość” i „istotność” w samym mieście. Wynika to najpewniej z faktu, że w San Jose nie ma zbyt wiele zabytków jako takich. Turyści przyjeżdżają tutaj głównie z uwagi na fakt, że znajduje się tu największe w kraju lotnisko i najbardziej imponujące w Ameryce Środkowej muzeum złota – o tym niżej. Zwiedziwszy teatr, ruszamy „na podbój miasta”. Szczególnie zaciekawiła mnie dzielnica chińska. China Town w San Jose jest trochę nazbyt duże, jakby nie pasowało do wyobrażenia Kostaryki, jakie ma się w głowach. Jest to też najczystsza i najlepiej utrzymana (jeśli idzie o stan budynków) dzielnica miasta. Czytaj więcej

Wcześnie rano promem transportowym płyniemy z Bocas del Toro na stały ląd. Wysiadamy w Almirante i łapiemy taksówkę na dworzec autobusowy. Co chwilę jeżdżą stąd busiki do Changuinola. Po 40 minutach obijania sobie tyłków w mikrobusie, gdzie na siedzeniu, na którym ja sam ledwo się mieszczę, siedzieliśmy we dwoje, w końcu wysiadamy. Szybkie zasięgnięcie języka i łapiemy kolejny (tym razem autobus, przerobiony ze starego „school busa”) do Sixaola. Granica z Kosaryką. Po stronie Panamy wszystkie formalności załatwiamy błyskawicznie. Przechodzimy przez dawny most kolejowy i… jesteśmy w Kostaryce. Pięknie. Teraz trzeba odnaleźć imigration office, co, jak się okazuje, jest dość kłopotliwe, z uwagi na fakt, że po pierwsze jest ono ukryte dość dobrze między jakimiś magazynami, a po drugie jedyną drogę do owego office blokuje tir, który właśnie jest rozładowywany. Przeciskamy się jakoś i w końcu mamy pieczątki Republiki Kostaryki w paszportach. Pieszo idziemy na dworzec autobusowy i… dowiadujemy się, że kolejny autobus do San Jose jest jutro. Ponieważ nie uśmiecha nam się czekać 24 godziny na dworcu, łapiemy jedyny środek transportu, jaki jest dostępny, jedziemy do Puerto Limón.

Miasto to ma dziwną historię i jeszcze dziwniejszą (aby nie powiedzieć najgorszą z możliwych) opinię. Po kolei jednak (zanim przejdę do tego, że we wszystkich miejscowościach w Kostaryce (i pod granicą Panamy) mówiono nam, aby tutaj nie jechać, bo jest zbyt niebezpiecznie. Limón to miejscowość położona nad Morzem Karaibskim, na miejscu dawnej indiańskiej wioski Cariay, do której zawinąć miał Krzysztof Kolumb (tak twierdzą miejscowi, co jeśli jest prawdą oznaczałoby, że odkrywca Nowego Świata jednak postawił stopę na lądzie stałym w Ameryce). Obecnie jest to główny i najważniejszy port Kostaryki, a prosperita zaczęła się w roku 1867, gdy doprowadzono tutaj linię kolejową, którą wożono kawę z Valle Central oraz banany. Czytaj więcej

Aby dotrzeć do Bocas del Toro, łapiemy autobus z Panama City. No może jednak nie tak od razu. Przede wszystkim „łapanie autobusu” to nie jest rzecz banalna w swej istocie. Przede wszystkim wiedzieć trzeba, że w Panama City dworce autobusowe nie są najbardziej widocznymi obiektami w mieście. W gruncie rzeczy to trzeba nieźle się nagimnastykować, aby ustalić po pierwsze, z którego dworca chce się jechać gdziekolwiek, a następnie jaką kampanią autobusową. W końcu! Znajdujemy dworzec. Kupujemy bilety (co też jest dość ciekawe, gdyż kasy otwierane są kilkanaście minut przed odjazdem autobusu) i jedziemy. Nasza podróż potrwa całą noc. Autobus jest wygodny, klimatyzowany. Można się zdrzemnąć. Celem naszym jest leżące jeszcze na kontynencie Almirante. Docieramy do celu o 4.00 nad ranem. Wysiadamy i od razu za 1 dolara łapiemy taksówkę (czy raczej taksówka łapie nas) do przystani promowej. Kupujemy bilety i po około godzinie wraz ze wschodem słońca płyniemy do miasta Bocas del Toro, które leży na wyspie o tej samej nazwie. Gdy docieramy do celu, przezywamy mały szok. Miasto zupełnie inne niż kontynentalna Panama. Jakby bardziej kolonialne, jakby bardziej czyste i bardzo nastawione na turystów. Przede wszystkim zaś – niewielkie. Nasz hotel znajduje się zaledwie kilkadziesiąt metrów od przystani. Czytaj więcej